W ubiegłą sobotę pofatygowałam się do kina na "
Sherlocka Holmesa" z Robertem Downeyem Jrem i Jude'm Lawem. Film reżyseruje Brytyjczyk Guy Ritchie, który - nie jestem jego jakąś fanką - podobno zaliczał ostatnio doły. Ja tam nie wiem, innych filmów tego pana nie miałam sposobności oglądać. Wiem tylko, że ma swój charakterystyczny styl, a lubię reżyserów, których filmy noszą swoisty "podpis twórcy".
Sherlock Holmes to jedna z moich ponadczasowo ulubionych postaci książkowych, więc byłam ciekawa, jak twórcy przedstawią go w nowym filmie. Dotychczasowe filmowe wcielenia detektywa jakoś mało mnie satysfakcjonowały. Ciągle miałam dziwne poczucie braku tego "nieuchwytnego czegoś".. zwykle Holmesa przedstawiano w kinie jako nudnego, flegmatycznego myśliciela w idiotycznej czapce, a dobrze pamiętałam, że Conan-Doyle opisywał go zgoła inaczej. Co prawda np. kreacje nieodżałowanego Jeremy'ego Bretta są mistrzowskie, ale to jednak jeszcze nie "to". Dowiedziawszy się, że
angielskiego detektywa ma zagrać
nowojorczyk (!) Robert Downey Jr., trochę mi mina zrzedła, choć bardzo lubię tego aktora. No ale postanowiłam się nie uprzedzać i obejrzeć bezstresowo, co też przygotował Ritchie z kolegami.
Uczyniwszy słuszne założenie, że SH kinem rozrywkowym jest, a nie albańskim dramatem egzystencjalnym, mogę rzec z czystym sumieniem, że film jest przedni. W kategorii czystej rozrywki właśnie to najwyższa półka. Śmiało wrzucam go do szufladki razem z wysłużonym Indianą Jonesem czy Piratami z Karaibów.
Downey Jr aktorem dobrym jest, o czym co prawda wiem od dawna, ale to, co zrobił w SH, przechodzi wszelkie pojęcie. On po prostu JEST Holmesem. I to wreszcie takim, jakim trzeba. Biorąc poprawkę na konieczność lekkiego podkoloryzowania niektórych rzeczy (jak to w kinie bywa), to wreszcie jest Sherlock z krwi i kości. Mnie najbardziej przypomina literacki pierwowzór, człowieka pełnego sprzeczności. Gdy nie ma czym zająć swojego niespokojnego umysłu, zamyka się na całe tygodnie w zabałaganionym pokoju, robiąc dziwne eksperymenty, popada w apatię, z której musi go wyciągać niezawodny Watson (niezły Jude Law). Podczas śledztwa to zupełnie inny człowiek: wykazuje niespożytą energię, jest piekielnie inteligentny, sarkastyczny, ma niesamowitą sprawność fizyczną (walki, gonitwy po ulicach Londynu). To wszystko jest genialnie i przekonująco połączone w całość i zagrane z niezwykłym wdziękiem przez wspomnianego RDJ. Perfekcyjnie oddał wszystkie niuanse Holmesowskiego charakteru - z jednej strony to niechlujny (złośliwi pisali po premierze, że menelski
) socjopata, zamykający się na wiele dni w ciemnym pokoju, próżny, przekonany o własnym geniuszu egoista, ale i błyskotliwy rozmówca, sypiący złośliwymi i ironicznymi powiedzonkami, wreszcie uzdolniony fighter.. Słowem, fascynująca postać. Bardzo słusznie wczoraj nagrodzono aktora Złotym Globem za tę właśnie rolę.
Jude Law dostał niewdzięczną rolę Watsona. Wyszło mu nieźle, doktor w jego interpretacji to oczywiście przeciwieństwo Holmesa, spokojny, poukładany człowiek, ale gdy trzeba, nieźle sobie radzi ze zbirami;) Choć mniej bystry niż przyjaciel, Law nie robi z niego głupka, za co mu chwała. Niemniej jednak przy niesamowitym Robercie Downeyu Jr KAŻDY wypadłby blado. Law więc robi za tło, acz przyznaję, bardzo przyzwoite. Obaj aktorzy niezwykle przekonująco pokazali wieloletnią przyjaźń łączącą obu panów, a ich słowne potyczki są ubarwieniem filmu.
Żywe postacie to zasługa doskonałego aktorstwa, natomiast wypada wspomnieć także o innych elementach filmu, zasługujących na pochwałę. Oryginalna muzyka mistrza Hansa Zimmera (po prostu uwielbiam jego soundtracki), idealnie pasująca do filmu. Do tego scenografia, z dbałością o szczegóły, mroczne, błotniste i deszczowe ulice oraz rozległe panoramy XIXwiecznego Londynu. Fabuła nie jest typową zagadką kryminalną do rozwiązania, twórcy (moim zdaniem) całkiem udanie wpletli motywy okultystyczne w akcję. Znawcy twierdzą, że w owych czasach takie ideologie (sekty, tajne stowarzyszenia itp) zdobywały właśnie wielką popularność, paradoksalnie wiek XIX był też czasem gwałtownego rozwoju nauki. Te ekstrema zgrabnie uchwycono w filmie.
Zauważyłam, że niektórzy zarzucają filmowi odejście od "kanonu", czyli "
czemu Holmes nie chodzi w kraciastej czapce, wygląda jak menel, i o zgrozo! walczy w jakichś nielegalnych walkach! do tego z nagą klatą!"
Tymczasem wszystko to pasuje do filmu. Jakkolwiek by nie patrzeć, taki właśnie mniej więcej wizerunek Holmesa wyłania się z opowiadań Conan-Doyle'a. Nie raz wspominał, że Holmes jest świetnym szermierzem i bokserem. Twórcy filmu poszli po prostu dalej tą drogą i pokazali detektywa, na żywo udowadniającego, że zasługuje na te miana. Przecież nie nauczył się szermierki i walki, siedząc w fotelu i paląc fajkę!
Co do ubioru, charakterystyczna czapka itp. są wymysłami ilustratorów. Conan-Doyle nie wymyślił kraciastej czapki. Nigdzie też nie twierdził, że detektyw jest pedantycznym picusiem-elegantem.
Ten Holmes jest więc wcale nie rewolucyjnym przewróceniem wszystkiego do góry nogami, tylko.. swoistym powrotem do korzeni.
Zakończenie (i wyniki kasowe na świecie) daje solidną nadzieję na sequela.. ja już zacieram rączki z uciechy i przytupuję z niecierpliwości.